Wpis
Ocean Indyjski, długie piaszczyste plaże, wsie, do ktorych dopiero zaczyna docierać cywilizacja i piękne wyroby z batiku oraz sarongi. Południowe wybrzeże wyspy Lombok w okolicach Kuty od zamachu na Bali sprzed lat jest mało popularne wśród turystów. A szkoda, bo dla ubogich mieszkańców wyspy przyjezdni to dobre źródło zarobku.
Lombok – po jawajsku „papryczka chili” – to indonezyjska wyspa oddzielona cieśniną od Bali. Dwadzieścia kilka kilometrów morza oddziela dwa różne światy. Różne są zwierzęta i rośliny – między wyspami przebiega linia Wallace’a, wyznaczająca granicę występowania odmiennych gatunków flory i fauny. Bali to świat południowo-wschodniej Azji, Lombok bliższy jest Australii. I o ile na Bali przyjeżdżają tysiące turystów, to na Lombok zagląda niewiele osób. Z Bali na Lombok kursują promy. Ten, którym ja płynęłam, mimowolnie przywodzi na myśl krótkie notki prasowe o katastrofach środków lokomocji w krajach rozwijających się. Lekko pochylony na prawą stronę, mocno zardzewiały, z pozamykanymi na wieki wyjściami ewakuacyjnymi prom w pewnym momencie zarzęził, trzasnął, zatrzymał się i przez trzy godziny dryfował, kręcąc się wkoło i wywołując chorobę lokomocyjną u wrażliwszych pasażerów. Szybko obliczyłam, że szalup i kół ratunkowych nie nie wystarczy dla wszystkich pasażerów, na szczęście prom nie zamierzał iść na dno, pobujał się tylko między Azją i Australią, po czym popłynął dalej.
Potem też było ciekawie. Najpierw pojechałam w lewo wypoczęłam na wyspie Gili Air, a potem wyruszyłam na południe wyspy, nad Ocean Indyjski, w miejsce pozbawione turystycznych hitów, ale ciekawe i zachowujące jeszcze ślady nieskażenia. Trafiłam do Kuty - nie mylić z zatłloczona Kutą na Bali. Plaża jest tam idylliczna. Kilka kilometrów białego piasku i wysokie fale oraz ciepła woda oceanu. Rybacy porządkowali fantazyjnie malowane łodzie i zwijają sieci, dzieciarnia ze śmiechem pluskała się w wodze, nastolatkowie konkurują w skokach w fale z niewysokiej skały, a na plaży kwitl handel cudnym rękodziełem. Ze mną jako jedyna klientką, bo innych turystów z Zachodu nie było. Za to sprzedawców było sporo.
Przeszłam kilka kilometrów plaża i dotarłam do lasu namorzynowego. Tam trafiłam na stado makaków. Jedna wredota mnie zaatakowała. Samiec to był, taki ze złośliwym uśmiechem. Na szczęście dzielny australijski macho staną w mojej obronie.
A potem pojechałam do dwóch wsi, Rembitan i Sade, takich tradycyjnych, gdzie ludzie żyja w takich warunkach, które przyprawiają o dreszcze, w marnych chałupach drewanianych z jedną toaletą na całą wieś i wodą przynoszoną kilkaset metrów pod górkę. Mieszkańcy byli niezwykle życzliwi, oprowadzili mnie po wsiach, popatrzyłam na ich pracę, zwłaszcza na wytwór rękodzieła. O dziwo nikt nie nalegał na zakupy, za to chętnie wsparłam meczet - kilkusetletni, kryty strzechą.
Na wsi
Tradycja i współczesność
Meczet
Nieśmiertelne anteny satelitarne. Czy jest na świecie miejsce, gdzie ich nie ma?